Recenzja będzie miała postać gradacji i rozpocznę od produktu który jako tako ratuje całość sytuacji. Mowa w tej chwili o czekoladowym deserze, który fundujemy sobie pod prysznicem za około 12 zł polskich i jest to przyjemność na dość dobrym poziomie. Gęsty, kremowy, ładnie pachnie i na gąbce nie najgorzej pieni (za to gorzej z łapkami w duecie), na drugim miejscu usytuowane SLS, które za ta piękną pianę odpowiadają. Podobno prócz umilania ma zapewnić wyszczuplenie i pozbycie się cellulitu ale to po między bajki wsadzić rzecz jasna można. Ot, dobry myjek, którego używanie przebiega w oparach czekolady, tej gorzkiej ale miłej.
Dalej jest niestety tylko gorzej. Maseczka, w formie kleistego, mętnego żelu, która podobno ma skórę zregenerować, dotlenić, nawilżyć oraz (tu uwaga!) równomiernie wygładzić zmarszczki! to już na prawdę stek bzdur. Nałożona na twarz powoduje dyskomfort w postaci szczypania, mam ochotę co rusz podrapać się to tu to tam i popukać w głowę również. Mimo, że wydałam 10złotych to żal mam, że skład cienki, bo prócz ekstraktów i kolagenu, którego tak mi trzeba (Pani kosmetolog tak mi powiedziała) mamy alkoholi bez liku i ogonek parabenów (etyl-, metyl- i propyl-). Nie mam ochoty jej nakładać choć może przeboleję jeszcze te kilka aplikacji, na które maseczki mi pozostało, maseczki, która pachnie jak proszek do prania :/
No i sam dół i muł. Eliksir brzoskwiniowy z witaminą A (choć ja jej w składzie nie widzę). Znajdziemy tu za to bez liku, a właściwe same SLS i inne środki powierzchniowo czynne, które tak czy siak nie wytwarzają piany, która przy tego typu produktach jest wskazana. Zapach jest przeciętny i przypomina mi zwietrzały sok brzoskwiniowy. Pojemność produktu to 1000ml i całe szczęście ten pomarańczowy płyn sięgnął dna bo z niekłamaną przyjemnością wyrzucę opakowanie do kosza, zapominając czym prędzej o tym traumatycznym, wysuszającym doświadczeniu. Koszt to 6zł, czyli mało bo zgarnęłam go z zakładki “najtańsze”, echh wyszło moje niespotykane na tą skalę poznańskie skąpstwo XD